2009-01-28

Podróż W poszukiwaniu zaginionych Majów, czyli garbusem po Meksyku

Opisywane miejsca: Meksyk, San Juan Chamula (835 km)
Typ: Inna

Trzęsło gorzej niż w polonezie. Silnik się grzał i gasł. Zawieszenie poszło na pierwszym progu zwalniającym. Ale i tak było warto. Przejechałem półtora tysiąca kilometrów przez dżunglę, po najdzikszym stanie Meksyku. Garbusem.

 

Garbus był obiektem moich marzeń mniej więcej od połowy szkoły podstawowej do późnego liceum. Wyobrażałem sobie, jak cudownie byłoby pruć nim z koleżanką licealistką przy boku i razem rozwiązywać algebrę na jego masce.

 

Im starszy się robiłem, tym grubszą warstwą patyny porastały moje marzenia o garbusie. W końcu kupiłem golfa, a garbus odszedł w zapomnienie, podobnie jak dżinsowe piramidy (ktoś pamięta?), grupa New Kids on the Block i pisane przeze mnie (o zgrozo!) wiersze. Wróciły, jak tylko wylądowałem w Meksyku. Przyjechałem tu szukać ostatnich potomków prawdziwych Majów. Podobno żyją gdzieś w głębi kraju i wiedzą, kiedy możemy się spodziewać końca świata. Właśnie się zastanawiam, czy brać kredyt hipoteczny na 20 czy na 40 lat - wiedza o końcu świata i jego korelacji z kursem franka szwajcarskiego bardzo by mi się więc przydała.Dla miłośników garbusów Meksyk to prawdziwa Ziemia Obiecana. Nigdzie nie ma ich tyle, co tutaj. Jeszcze na lotnisku otrąbiła mnie taksówka garbus. Potem rzucił mi się w oczy garbus dostawczy - przywiózł dwa kartony pomarańczy do warzywniaka. Tuż przed hotelem mignął mi jeszcze garbus na sygnale - jakieś służby miejskie pędziły na interwencję.

 


  • Garbusem po Meksyku
  • Katedra w Oaxaca
  • Garbusy mają w Meksyku wszelkie możliwe zastosowania

 San Juan Chamula to miasto czarowników, wiedźm i szamanów. Parkuję escarabajo niedaleko kościoła i ruszam na targ. Z pozoru - normalne miasteczko. Mały rynek, wypełniony ludźmi. Babcie sprzedają pietruszkę i pataty. Młodsze kobiety - pomarańcze i czerwone banany. W centrum rynku stoi kościół, ozdobiony na niebiesko i zielono.

Wystarczy jednak wejść do kościoła, żeby wszystko przestało się zgadzać. Najpierw podłoga: całkowicie zakryta ściółką z długaśnych igieł cedru. Potem ludzie: wszyscy palą świeczki i odprawiają nad nimi jakieś tajemne rytuały. Co ciekawe - wszyscy tu mają coca-colę, którą co chwila popijają. Niektórzy mają też kurczaki. Machają nimi nad ogniem, a potem trach! - szybki ruch ręki i kurczak przestaje się ruszać. Nie wolno robić zdjęć. Choć to niezgodne z krajowym prawem, tubylcom się zdarza zamykać krnąbrnych fotografów do wioskowego więzienia i zabierać im sprzęt.

 

-O co chodzi? - pytam Juana, Meksykanina, którego tu podwiozłem.

- Jeśli zrobisz komuś zdjęcie, gdy się modli - możesz zabrać jego złe albo dobre duchy. Dobrym będzie mu trudniej pomagać. Złe będą mogły dalej szkodzić. A on nie będzie miał szansy cię odnaleźć gdzieś w Polsce.

- Co oni tu robią z tymi kurczakami?

- Wyganiają złe duchy. Wierzą, że brak powodzenia, choroba i każde inne nieszczęście to ich sprawka. Radzisz się szamana i on ci mówi, czy masz w sobie małego duszka, który gdzieś ucieknie, czy groźnego ducha, który sam się od ciebie nie odczepi. Wtedy potrzebny jest kurczak. Wyganiasz ducha z siebie, on wskakuje do kurczaka. Szybko ukręcasz mu łeb i zły duch ginie razem z nim.

- Po co im cola?

- Zły duch wychodzi z ciebie, kiedy bekasz. Kiedyś szamani gotowali specjalną miksturę na pobudzenie bekania. Dziś - wystarczy cola.

- A czemu nie pepsi? - pytam, bo wszyscy Indianie popijają wyłącznie z butelek z czerwoną etykietą. Juan nie wie. Idziemy zapytać jednego z mężczyzn.

- Pepsi jest smaczna, ale złe duchy na nią nie reagują - mówi ten całkiem poważnie.

- Jest jak napój przygotowany przez złego szamana. Smakuje tak samo, bekasz tak samo, ale zły duch ani myśli z ciebie wyjść.

 

Cała historia pachnie mi wprzężeniem w stare indiańskie tradycje nowoczesnego PR-u. PR-owiec, który wymyślił, że przy bekaniu pococacolowym złe duchy wychodzą lepiej, powinien dostać poważną nagrodę branżową.

Wyszliśmy z kościoła. Wreszcie można robić zdjęcia! Rzucam się więc z aparatem na kobiety z bazaru, chłopców sprzedających kukurydzę i mężczyzn popijających wodę. Juan prosił, żebym uważał - podobno ludzie tu ledwo tolerują widok aparatów. Ja jednak zobaczyłem kogoś, kogo musiałem mieć na zdjęciu.

Za kościołem stał, we własnej osobie, prawdziwy indiański szaman. Miał na szyi pióro ptaka, długie, związane w kucyk włosy i na oko jakieś sześć dych na karku. Leczył ludzi, siedząc na stołeczku. Czasami coś krzyczał, czasem odwracał twarz do słońca i zamykał oczy. Kilkorgu kazał coś pić, kilkoro dotykał kośćmi jakiegoś zwierzęcia i skrzydłem urwanym jakiemuś ptakowi. Zachwycony, zrobiłem mu kilka zdjęć. Fakt, dziwnie mi się przyglądał. Chyba nawet coś mamrotał. Nie protestował jednak. A to w moim języku - fotografów natrętów - oznacza: a rób sobie, rób.

 

Nagle przybiegł Juan. Chwycił mnie za rękę.

- Co ty wyprawiasz!? Chcesz, żeby cię zaczarował?

- Tak, tak. Zamieni mnie w żabę - śmiałem się z naiwności kolegi Meksykanina.

Mniej do śmiechu było mi przez kilka kolejnych dni. Zaczęło się już wieczorem. Było mi nieswojo, gdy się okazało, że zamiast zdjęć szamana aparat zarejestrował wielką białą plamę.

 

Całość relacji Witka Szabłowskiego przeczytasz w serwisie Logo 24 >>

  • mural na szkole
  • Kościół w Chamul
  • Meksykanka

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż